Header Ads

poniedziałek, 18 lipca 2011

Desert? Beach? by nomad_fh
Desert? Beach?, a photo by nomad_fh on Flickr.

Nie zaginąłem w odmętach histo(e)rii. Nie porwała mnie również żadna księżniczka z oazy na pustyni.
Wkrótce duuuużo relacji i postów. Niestety - tam gdzie byłem (w sensie kraju), nie miałem możliwości publikować na blogu. Jedyny net, który mi działał z wielkim trudem - to wifi brane z pobliskiej dyskoteki. A i to działało ledwo ledwo na facebooku. Więc - cierpliwości. Wrócę :)

poniedziałek, 7 marca 2011

Ponieważ w tym roku święta wypadają tak jakoś dziwacznie, a i człowiek nastrój sobie musi poprawić (a facet, to tym bardziej :P), więc nomad sprawił sobie prezenty.

Pierwszym z nich - to smartfon, o czym notka wstępna już była.
Przed smartfonami broniłem się jak przed największą zarazą. Że to za duże, że telefon to ma się w dłoni mieścić, a i prosty do obsługi ma być jak konstrukcja cepa.
A, że Nokia Uber Alles... Że ekrany dotykowe to zaraza tego świata, a już te z tylko wirtualną klawiaturą, to dzieło szatana, czy tam innych aniołów mniej lub bardziej upadłych. No i coś abrahama podkusiło i wysłał nomadowi dane i opisy HTC Wildfire. I tak ziarnko do ziarnka, jako - że wg mnie telefon idealny (prawie) czyli Nokia E66 miała jedną - za to dużą wadę - czyli baterię. Tak i nomad zaczął się coraz bardziej, temuż HTC przyglądać.

No i pewnego pięknego dnia - stało się - telefon przybył, wprawdzie nie na rumaku ognistym, a na ręcach kurierki (niestety nie była to urodziwa łączniczka z AK).
Rozpakowałem, sprawdzając czy aby nie bomba, opary siarki nie wybuchnęły mi prosto w twarz...
Więc podłączyłem zasilanie - i hajda na koń. Tylko, że to nie koń, a jakaś nie słuchająca mnie habeta. Całe szczęście - że roztropnie karty sim do środka nie wkładałem. Bo w ramach oswajania nowego zwierza - ten zwierz kopał. No może nie kopał, a dzwonił (usiłował :D :D). Budzenie kogoś o 2-3 w nocy telefonem nie byłoby zbyt mile przyjęte. A zanim się przyzwyczaiłem do tego, że to jest tak czułe na dotyk, to w przeciągu tygodnia wykonałbym z 50 telefonów ;)
Co jeszcze - to oporne bydle mi zaimportowało wszystkie kontakty z gmaila. To nic, że w książce miałem maile raz użyte, albo trzymane na wszelki wypadek. Teraz na wszelki wypadek mam je też w telefonie - zgrooooza. Oczywiście dołożył kontakty z twarzoksiążki i flickr. Dzięki temu - obecnie radośnie mam wszyyyyyystkich. Nie wiem po co - ale mam. Posprzątanie tego zajmie mi z 2 miesiące :D
No ale od drzewka, do drzewka się skradając. I rozminowując kolejne pułapki androida - uznałem, że ten system nie taki zły. Choć - wybieranie z nokii zdecydowanie bardziej przyjazne i szybsze.
Zaczęły się zabawy aplikacjami, sprawdzanie, testowanie... czekam kiedy mi ten telefon jednak tą siarką przywali. Na razie cisza :D

A drugi zakup, to taki jeszcze bardziej przypadkowy i nie planowany. Cóż - już w zeszłym roku miałem upatrzonego rumaka stalowe aluminiowego, ale względy taktyczno - operacyjne zwane siłą wyższą - nie pozwoliły mi go kupić. Więc szczwany plan był taki, ten rok - to choćbym miał kamienia na kamieniu nie zostawić - to zaplanowany zakup zrobię - tak około wiosny...

... Cóż - ktoś tam na górze musi mnie cholernie lubić, bo patrzę na stronę producenta, a tu - moje kochane malowanie modelu zostało perfidnie zmienione. Jak to tak można. Kto śmiał... Jakim prawem....
Więc trzeba było zabrać zaskórniaki i podjąć męską decyzję - czekać do maja/czerwca i kupić tegoroczny model z gorszym malowaniem i inną specyfikacją, czy też poszukać jeszcze leżaków magazynowych z rocznika 2010. Tym bardziej, że wybór tych ostatnich zaczął się kurczyć coraz bardziej. A i ceny korzystne - 150 zł taniej kusi.
Jeden ze sklepów upatrzony, po 2 tygodniach gromadzenia środków - decyzja - kupuję.
Telefon do sklepu (roztropnie sprawdzam na stronie, czy w magazynie mają) - owszem mają, pan za chwilę zadzwoni potwierdzić - jak znajdzie w magazynie.
I tak drodzy słuchacze - oddzwania po 15 minutach (ja w tym czasie napojem bogów jasnym złocistym swoje nerwy uspokajam - i dobrze, bo...) okazuje się, że "duża ilość w magazynie" oznacza jedną sztukę. Którą inny oddział sprzedał. Kilka dni wcześniej. Hurrra dla tego Pana i tego sklepu. Gdybym mógł gryźć...
Odpalam net w telefonie, szukam. "Nie ma", "Nie już nie mamy" "mamy ale tylko rozmiar inny", "nie w tym kolorze już nie ma" grrrrrrr
Jeszcze usłyszałem - w tym pierwszym sklepie, że mogą mi sprowadzić tegorocznego - na kwiecień. Podziękowałem, nie chcąc dodawać - że tegoroczne, to ja w pierwszym lepszym warzywniaku na rogu kupię. I na pewno nie muszę wydawać dodatkowych pieniędzy na kuriera, aby kupić wysyłkowo w tym jednym wspaniałym sklepie.

W końcu - rzutem na taśmę... po wyszukaniu zakończonych aukcji na allegro. Znalazłem kolejny sklep - z Leszna.
I tu - zaskoczenie totalne.
Dialog wyglądał mniej więcej tak:
- owszem mamy, a jaki rozmiar?
- hmmm 18 jest?
- oczywiście, jest 16, 18, 20
- a kolor taki?
- oczywiście są wszystkie jakie miał producent
- a cena jakaś ciekawa będzie?
- dokładnie taka jak na aukcji, wysyłka w cenie (tu opad szczęki - bo dawało mi to ponad 200 zł taniej niż tegoroczny model).
Zamówienie wysłane mailem, przelew wysłany.
I zaczęło się gorączkowe oczekiwanie.

W piątek - znów na rączym ogier barkach kuriera przyszło wielkie pudło - po rozpakowaniu i zlokalizowaniu części - śrubokręty i klucze w dłoń, niech się mury pną do góry.... wróć komendę... no w każdym razie - rozpoczęliśmy montaż.
Po zmontowaniu - sprzęt poszedł do serwisu na regulację i dokręcenie elementów (oraz sprawdzenie, czy to - co my zmontowaliśmy jest choć trochę do roweru podobne). I dziś już w pełni sprawny, cykający jak szwajcarski zegarek - czeka na zdobywanie kolejnych dróg i szlaków.
Proszę państwa - oto Kubuś - Cube AIM 2010.



Przepraszam - że nie na rykowisku, ale obiecuję - że niedługo go na jakąś górkę wezmę. I zdjęcie w naturze zrobię :D

p.s. po dzisiejszych kilku km zrobionych stwierdzam - ponad roczna przerwa to zbrodnia. Nogi czułem już po tak nikłym dystansie... będzie ciekawie :D

środa, 2 marca 2011

Niniejszym stało się zostałem zasmartfowiony. Początki są trudne zwłaszcza przyzwyczajenie do ekranowej klawiatury i paru dziwnych rzeczy. Tego posta piszę z mojego maleństwa, testując obsługe bloga.

niedziela, 13 lutego 2011

In Xanadu did Kubla Khan
A stately pleasure-dome decree :
Where Alph, the sacred river, ran
Through caverns measureless to man
Down to a sunless sea.


Cameron wielkim reżyserem jest (?) i basta :P tylko, że w tym filmie był tylko producentem - o czym sporo osób zapomina :D Tak nieco przewrotnie zaczynam opisywać swoje wrażenia z wczorajszej wizyty w świątyni 10 muzy.

Powodem był film "Sanctum 3D" i jedna z moich ulubionych scenerii - czyli jaskinie.
Jeśli dodamy do tego jeszcze środowisko ulubione przez niektóre osoby (np Abiego) - czyli świat podwodny, to decyzja może być tylko jedna - idę.
Specjalnie przed filmem nie czytałem recenzji, nie oglądałem trailera. Tak, aby sobie nie robić złudnych nadziei, ale i - nie odbierać sobie przyjemności z oglądania i oceniania filmu.
Akurat filmów rozgrywających się w jaskiniach zbyt wiele nie ma. A jeśli są - to niestety - w pewnym momencie są dokładnie spier... psute.
Takim przykładem jak dla mnie jest film "Zejście" - do mniej więcej połowy filmu - rewelacja, świetnie trzymający w napięciu. Tajemniczość, klaustrofobiczne sceny. Z punktu widzenia "sztuki" speeologicznej - również zbyt wiele do zarzucenia nie miałem. Natomiast - zupełnie nie potrzebnie zostały pokazane potwory (zresztą wyglądające jak klony golluma z Władcy Pierścieni). I niestety od tego momentu - pozostało to tylko i wyłącznie krwawą jatką, która bardziej śmieszyła niż przerażała. Może dlatego - że bardziej boimy się tego co nieznane. I co "czai się w ciemności". Akurat "Zejście" ratuje genialna końcówka i ostatnie sceny.

A teraz wracamy do Sanctum - tematyka podobna do "The Cave" - grupa grotołazów - nurków ma za zadanie zbadać jeden z najgłębszych i największych kompleksów jaskiń na świecie - który znajduje się w Nowej Gwinei. O ile część "naziemna" i łatwiej dostępna jest już zbadana, tak - dalej zaczynają się schody. Celem wyprawy jest odkrycie hipotetycznego połączenia systemu jaskiń z oceanem. A ponieważ - spora część korytarzy jaskiń znajduje się pod wodą, więc konieczne jest użycie sprzętu do nurkowania... W trakcie eksploracji - nadchodzi tropikalna burza, która zamienia się tajfun. Powoduje to konieczność zlikwidowania naziemnej bazy, oraz wycofanie się grupy grotołazów w bezpieczne miejsce. Większości ekipy udaje się to, jednak kilku zostaje uwięzionych wewnątrz - i chcąc/nie chcąc muszą to legendarne przejście odnaleźć.

Tyle tytułem wstępniaka do fabuły - więcej można przeczytać w wielu reklamach tego filmu. Moje wrażenia po obejrzeniu?
Jeśli, ktoś lubi tego typu scenerie, oraz walkę człowieka z przyrodą - zdecydowanie warto. Na pewno powinno się to obejrzeć właśnie w kinie, bo obejrzenie tego na mniejszym ekranie i bez efektu 3D - mocno zepsuje jego odbiór.
Sanctum od samego początku został stworzony właśnie jako film 3D (użycie dokładnie tego samego sprzętu, co przy kręceniu Avatara) i to widać. Nie zgadzam się ze stwierdzeniami, że efekty widoczne są za mało, że ich nie ma wcale itd. Widać, że twórcy fajnie czują się w tym środowisku i "czują świat 3D", co chwilę mamy wchodzący przed 1 plan - a to kawałek skały, a to leżący kamień, czy przedmiot. Dzięki czemu - przez cały czas widać plastyczność i przestrzenność sceny. I właśnie do tego typu filmów, ta technologia jest wprost wymarzona. I na pewno dużo lepiej oglądać w tej technice filmy katastroficzne, niż kolejną wersję potworków i hektolitrów krwi. Co nie znaczy, że w tym filmie krew się nie leje :P

Oczywiście - sporo jest przerysowane, ludzie siedzący mocno w tematyce speeologi i wspinaczki - zapewne łapią się za głowę widząc co wyczyniają "doświadczeni" bohaterowie. Podobnie osoby dużo nurkujące - pewnie błędów wychwycą co nie miara.
No ale - jeśli by wszystko miało być zrobione idealnie, to film straciłby dużo na dramaturgii. Dla mnie pewnym zaskoczeniem było nazwanie aparatu o zamkniętym obiegu - oddycharką, jednak później sprawdziłem - i faktycznie taka nazwa jest poprawna. Cóż człowiek uczy się całe życie :D
No i jeszcze jedno - jak na jaskinie - było tam za jasno :D ale inaczej nie udałoby się pokazać piękna tego świata.
Czy film trzyma w napięciu - tak, choć momentami fabuła jest przewidywalna, a miejscami mocno naciągana. Również nie zawsze jest konsekwentna - np błędy popełniane przez osobę, która zdobywała Mount Everest są aż zbyt rażące...

Na pewno dobrze pokazuje jedną rzecz - że jest to świat, gdzie każdy błąd mści się wcześniej czy później. I gdzie panika jest najgorszym z doradców... I to dotyczy zarówno świata jaskiń, jak i nurkowania.
Jeżeli chodzi o grę aktorską - źle nie jest, choć czasami dialogi i niektóre sceny trochę śmieszą... Np jedna z bardzo patetycznych scen - brakowało tylko wielkiego miecza w rękach ;)
Podsumowując - warto przejść się choćby dla samych widoków, nabrać troszkę dystansu do nie do końca poprawnie realizowanych procedur i naginania scenariusza. I bawić się :)
Jeszcze jedno - sala kinowa była prawie pełna, nikt nie wychodził w środku filmu (dziś czytałem czyjąś relację, jak to w połowie filmu większość osób zniechęcona wyszła). My byliśmy w kilka osób - i wszystkich odczucia były podobne - na pewno nie były to zmarnowane pieniądze.



p.s. film jest opisywany jako "na faktach autentycznych", nawet na początku filmu jest taki napis - nie do końca odpowiada to prawdzie. Jeżeli już - to powinno być opisywane jako "inspirowane przez realne wydarzenie". W prawdziwej sytuacji - grupa grotołazów została uwięziona w systemie jaskiń, ale tam - akcja ratunkowa została uruchomiona praktycznie natychmiast. I po kilkudziesięciu godzinach ratownicy dotarli do uwięzionych.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Ubiegły rok był dla mnie (głównie ze względów służbowo - wyjazdowych) bardzo słabym - pod kątem fotografii lotniczej. Ot wypady na ścieżkę podejścia na Balicach (słynną krakowską górkę) mogę policzyć na palcach jednej ręki, podobnie było z pokazami lotniczymi. Niestety dla mnie - praktycznie wszystkie pokazy lotnicze odbywają się w ciepłych miesiącach - kiedy ja akurat przebywałem w Bułgarii.
Jednak udało mi się odwiedzić jedną imprezę, na której byłem już rok wcześniej - Nato Days na lotnisku w Ostravie. Impreza z gatunku tych dość szczególnych połączenie imprezy lotniczej, pikniku rodzinnego (ale z gatunku o wiele bardziej pozytywnych niż u nas) oraz pokazów naziemnych, ale o tym innym razem.
Jedną z największych atrakcji był niewątpliwie samolot niewielkich, wręcz miniaturowych rozmiarów, czyli amerykański bombowiec B-52 ;)
Jest to o tyle interesujący samolot, ponieważ obecnie już w praktyce rzadko kiedy pojawia się w europie, a na pokazach - jeszcze rzadziej (choć - wg wstępnych zapowiedzi - będzie w tym roku na naszym rodzimym Air Show w Radomiu - w programie przewidziany jest jego przelot nad lotniskiem).

Ponieważ na całe Nato Days otrzymałem akredytację, postanowiłem również powalczyć o możliwość obejrzenia przylotu tego maleństwa do Ostravy. Po niezbyt długim oczekiwaniu dostałem upragnione potwierdzenie - tak, jestem zaproszony również na przylot.
Po niewielkich perypetiach związanych z przyjazdem do Ostravy, wraz z innymi spotterami i dziennikarzami rozsiedliśmy się (mniej więcej) wygodnie na lotnisku - w oczekiwaniu na samolot. Okazało się, że ze względu na pogodę - przylot będzie opóźniony. No nic, katalogi reklamowe w dłoń i czekamy...
Po godzinie - zbiórka, kontrola bezpieczeństwa (moje ulubione maszyny robiące piiiip), narzucenie na kark obowiązkowej żółtej/pomarańczowej kamizelki i zapakowanie się do czekających lotniskowych autobusów.
Miejsce, które nam wyznaczono - cóż mogło być lepiej, mogło być gorzej - tragedii nie ma ;) wiary dość sporo, również z naszego kraju. Kilku znajomych z wcześniejszych imprez, więc przynajmniej nie jest nudno.
Po jakimś czasie przyjeżdża obsługa amerykańska, więc - to już niedługo...
Jeszcze szybki przelot czeskiego albatrosa sprawdzającego warunki lotne i w końcu na horyzoncie pojawia się plamka upragnionego samolotu. Podobnie jak inne wielosilnikowe maszyny z "dawnych, dobrych czasów" - czyli KC-135, czy E-3 Sentry - chmura spalin widoczna z bardzo daleka ;)





Po jakimś czasie kropka zmienia się w potężny bombowiec lecący coraz niżej.





Pierwsze zaskoczenie - jest dużo, dużo cichszy niż się spodziewałem. Samolot wykonał niski przelot nad pasem startowym, po czym wciągnął podwozie i majestatycznie zaczął się wznosić i zakręcać.

Od NATO DAYS 2010


To zdjęcie to lekki hdr - te spaliny nie były aż takiego koloru :D

Po chwili jeszcze niższy przelot - piękny low pass - i znów w górę.









Trzecie podejście i tym razem koła dotykają pasa startowego, z opon idzie lekki dymek, a z tyłu rozkwita spadochron hamujący.



Tak, ten samolot w niskim locie i później lądowaniu robi wrażenie. Dokołowuje do końca pasa startowego, zjeżdża w bok na drogę kołowania (Taxiway E) i czeka...
Umożliwiło nam to zrobienie sporej ilości ciekawych zdjęć. Po pewnym czasie otworzył się właz i wyszedł jeden z członków załogi, który zaczął "prowadzić" samolot.





Dopiero po chwili dojechał samochód z marszałkiem i amerykańską obsługa naziemną, która przejęła dalsze prowadzenie samolotu na płytę postojową.
W momencie kiedy B-52 był blisko naszych stnowisk w otwartych oknach kabiny pojawiły się flagi USA, NATO i Czech.







Później dłuższy czas poświęcony na zabezpieczanie samolotu na płycie, okrywanie wlotów silników pokrowcami oraz "powitania, wywiady, kamery, ciasteczka".











Niestety informacja przekazana przez dowodzącego eskadrą* B-52 pozbawia nas złudzeń - owszem, będzie można podejść do samolotu, niestety - nie będzie można go zwiedzać... No cóż, dobre i to...





Zostajemy dopuszczeni do samolotu, z bliska robi jeszcze lepsze wrażenie - dopiero teraz widać jaki to kolos. Myszkuję z aparatem - wymieniając się uwagami z znajomymi.











Spora część ludzi zaraz po usłyszeniu informacji o braku możliwości zwiedzania - pakuje się do lotniskowych autobusów. Które zaczynają powoli kursować odwożąc z powrotem do terminala. My zostajemy, ponieważ... właz cały czas otworzony, a i z tego co widać - coraz więcej osób jest do środka wpuszczanych.



Więc i my ustawiamy się w kolejce (ze względów bezpieczeństwa, oraz wygody - wpuszczanych jest tylko 5 osób na raz). Podchodzi do nas rzeczniczka portu, mówiąc - że za chwile odjeżdża ostatni autobus. Pytamy się, czy jest możliwość pozostania - oczywiście, tyle - że do terminala (ok 2-3 km) będziemy musieli przejść na nogach - nie ma problemu :D. Dostajemy jeszcze polecenie trzymania się przy powrocie dróg dojazdowych dla pojazdów - nie ma sprawy :)
W oczekiwaniu na wejście do środka - zamieniam parę zdań z bardzo sympatycznymi operatorami oddziału AT (SPAP) z Katowic, którzy za kilka dni na Nato Days będą mieli swój pokaz. Jak się później okażę - spotkamy się jeszcze nie raz ;)
W końcu upragnione wejście do środka po drabince. I pierwsze zaskoczenie - mimo ogromu na zewnątrz - w środku bardzo duża ciasnota - wręcz aż uderzająca. W krótkim korytarzyku prowadzącym do kabiny pilotów - dwie osoby mają ciężko się wyminąć...



Otrzymujemy informacje, że fotografować można wszystko z wyjątkiem jednego pomieszczenia, gdzie wszystko jest "tajne" - można tam wejść, ale bez rejestracji materiału... za to oglądam sobie kabinę pilotów na górnym pokładzie,









zwiedzam kabinę operatorów uzbrojenia na dolnym (oficjalnie ich funkcje nazywają się: "nawigator", "nawigator radarowy").





Cóż - realnie patrząc zarówno w kabinie pilotów, jak i na dolnym pokładzie - czas zatrzymał się w miejscu. Mnóstwo zegarów i stare lampowe wyświetlacze. Ma to swój urok....

Wyjście z samolotu, dalsze myszkowanie, zaglądanie do komory uzbrojenia, wychwytywanie kolejnych "smaczków" i szczegółów... tak, zdecydowanie to bydle jest piękne ;)









Później powrót do terminala - pytamy się, pokazując nasze identyfikatory - czy ktoś z nami z obsługi pójdzie - zdziwienie "a po co, przecież traficie" - no jasne... cóż. Lekki szok na naszych twarzach, jesteśmy na międzynarodowym lotnisku - w strefie zamkniętej - bezpośrednio przy pasie startowym (no dobra, kilkadziesiąt metrów od niego).



I nie "eskortowani" spacerujemy sobie w kierunku terminala - cóż, co kraj to obyczaj* ;) Po dojściu do terminala - kolejne zaskoczenie - wszystkie drzwi do środka zamknięte. Dopiero po zaczepieniu jednego technika z obsługi, ten otwiera swoją kartą zamknięte drzwi i prowadzi nas do strefy przylotów. Cóż - Czesi - to wszystko tłumaczy ;)

Wszystkie zdjęcia znajdują się tutaj:
NATO DAYS 2010 - B-52 Buff

* - oczywiście, żartuje - zapewne przez cały czas byliśmy w oku wielkiego brata - czyli na systemie monitoringu ;)